Dlaczego Trump przejawia niechęć do Ukrainy, ale i do Europy a także NATO? Rzadko pisuje eseje polityczne, ale pracując w City University of New York, jako Vistiting Scholar przyglądając się niejako z bliska pierwszemu impeachmentowi Trumpa w związku m.in. z aferą, w którą Trump chciał wciągnąć W. Zełenskiego, spontanicznie napisałem felieton polityczny: jak przetrącany jest kręgosłupa demokracji, i jak cieszy to dyktatora z Rosji. Ponad 4 lata temu napisane słowa, jakże okazały się prorocze.

Esej opublikowałem wówczas na portalu Nowa Europa Wschodnia. Ale może w świetle obecnych wypowiedzi Trumpa i jego popleczników, warto przypomnieć ten esej jeszcze raz, który pokazuje, jak idee biznes first, klientelizm, izolacjonizm, brak solidarności międzynarodowej, resentymenty prowadzą do entropii sojuszy. Wiem, że być może perspektywa moich wielu republikańskich przyjaciół z USA jest nieco inna, ale my żyjący tutaj w Europie, widzimy chyba lepiej skutki takiej wizji, jaką proponuje Trump. Czytając ten esej można lepiej zrozumieć zagnieżdżany w umyśle Trumpa polityczny resentyment do Ukrainy, Europy i NATO.

Polecam.

Trumpism. Entropia demokratycznego przywództwa

Gdy pytano mnie, dlaczego uważam, że narracja wokół prezydenta Donalda Trumpa jest większym zmartwieniem dla Polski niż dla mieszkańców USA, dostrzegałem zdziwienie oraz niezrozumienie. Wyjaśniałem wówczas, że nasz kraj – mając na uwadze historię oraz położenie – potrzebuje nie tylko parasola obronnego w postaci NATO. Równie ważne jest posiadanie demokratycznego autorytetu.

Arkadiusz Gut, listopad 2019

Przy Wall Street w Nowym Jorku można spotkać przebierańców. Wznoszą gesty Donalda Trumpa i tabliczki z niewybrednymi napisami. W uniwersyteckich salach seminaryjnych często słyszy się zaś anegdoty. Kto zna amerykański styl, wie, że każdy wykład musi zawierać przynajmniej jedną śmieszną opowieść. Od kiedy Trump zajął Gabinet Owalny, tematów do żartów nie brakuje. Komentowane są: tweety prezydenta z licznymi błędami, osobowość, czyli niczym nieskrępowany narcyzm, impulsywna seksualność, mówiąc delikatnie o ugodach z wieloma kobietami, wygląd – słynna fryzura i „pingwinowatość” postawy, zachłanność – oszustwa i niechęć do ujawniania odpisów podatkowych czy wreszcie oficjalny nepotyzm – obsadzanie foteli doradców własnymi dziećmi.

Trump niezatapialny

Nie jest tajemnicą, że świat akademicki nigdy nie przepadał za Trumpem. W tym środowisku dominują przecież Never Trumpers, których sam prezydent określa mianem human scum (z ang. ludzką szumowiną). Choć uczęszczając na seminaria, organizowane przez City University of New York oraz Columbia z cyklu Society for Comparative Philosophy, dyskutowaliśmy przede wszystkim o filozofii i myśli chińskiej w porównaniu z filozofią zachodnią, nie udało się uniknąć nasiąkania bieżącymi nastrojami i sporami.

Był semestr letni 2019 roku. W debacie telewizyjnej i gazetach dominował temat Raportu Muellera z dochodzenia w sprawie ingerencji Rosji w wybory prezydenckie 2016. Dużo mówiło się wówczas o tym, że Trump i jego ludzie korzystali z pomocy Putina. Wielu z nich uznano za winnych kłamstwa. Choć oskarżano i skazywano jego bezpośrednich wspólników z kampanii (Cohen, Flynn, Gates, Manafort), on sam pozostawał niezatapialny.

Frustracja i śmiech

Dyskusję podsycała retoryka antyemigracyjna Trumpa, rozgorzała wokół słów wsparcia dla zwolenników białej rasy w Charlottesville oraz wszelkich grup rasistowskich. Przywoływano także wypowiedź o „inwazji Latynosów”, której nie sposób nie powiązać z manifestem zabójcy z El Paso, czy niewybredny pomysł odsyłania do domu „kolorowych kongresmenek” – Alexandry Ocasio-Cortez, Rashidy Tlaib czy Ilhany Omar. W rozmowach czuć było frustrację.

Śmiano się z miłości do Kim Dzong Una, wyrażonej przez Trumpa w pełnym radości liście do przywódcy Korei Północnej, czy z przywoływanych teorii konspiracyjnych, wedle których niemal cały świat staje przeciwko niemu. Szczególnie z tych, które były sprzedawane przez stacje Russia Today oraz Fox News. Wyśmiewano także komplementy i słabość do Putina, a jednocześnie niechęć Trumpa wobec premiera Kanady czy prezydenta Francji. 

Początki demokratycznej entropii

Gdy pytano mnie, dlaczego uważam, że narracja wokół Trumpa jest większym zmartwieniem dla Polski niż dla mieszkańców USA, dostrzegałem zdziwienie oraz niezrozumienie. Wyjaśniałem wówczas, że nasz kraj – mając na uwadze historię oraz położenie – potrzebuje nie tylko parasola obronnego w postaci NATO. Równie ważne jest posiadanie demokratycznego autorytetu, któremu dedykować możemy nie tyle uznanie, ile używać go jako racji, utwierdzającej własne cele polityczne, gospodarcze i obronne. Krytyczna jest w tym wszystkim rola lidera, którą historycznie przypisywano dotąd prezydentom USA. Na wystąpienia Forda, Clintona czy Busha w Polsce ciągnęły tłumy.

Kluczową sprawą jest to, aby ów lider w każdym niemal calu – dochodzeniu do władzy, sprawowaniu urzędu, stosunku do ludzi i w sposobie mówienia o tym, kto jest w polityce światowej good guy, a kto bad guy – odróżniał się radykalnie nie tylko od Breżniewa, ale nade wszystko od Putina. Obecnie potrzebujemy stabilizacji i narracji utwierdzającej w przekonaniu, że polityka nie przywozi się w teczce. Liczą się wartości i kompetencje – to one prowadzą do władzy.

Groźna symetria

W rozmowach z Amerykanami podkreślałem wówczas, że nepotyzm Trumpa, jego niewybredne słowa wobec sąsiadów, polityka transakcyjna, szczególnie wychwalanie Kim Dzong Una, podważają możliwość wspomnianej narracji. Z kolei prześmiewczy język wobec Latynosów (notabene, których uczucia i pracę odkrył dopiero film „Roma”), rezonując z językiem Putina wobec Gruzinów czy wcześniej Czeczenów, tworzy wrażenie symetryzmu między światem dyktatury a światem demokracji. Z tego powodu, paradoksalnie, my Polacy – jako lojalni sojusznicy – ponosimy straty. Stajemy się bowiem obiektem żartów w Europie, nie tyle jako sprzymierzeńcy USA, ale Trumpa – lidera.

Pewna starsza republikanka o polskich korzeniach, skłonna przekazać dotację na fort w Polsce, obserwując poczynania Trumpa, powiedziała mi: „Na Boga!Wszystko fine, tylko bez wywieszki: Trump”.

Odwołując się z kolei do niedalekiej historii, która zdradza – jak sądzę – nie tylko mój sposób myślenia, ale też wielu Polaków, przytoczę opowieść z okresu ataku na World Trade Center, czyli za rządów George’a W. Busha (również nie do końca lubianego przez elity uniwersyteckie). Byłem wówczas w USA jako stypendysta Fulbrighta. Znalazłem się z rodziną i znajomymi w supermarkecie Walmart akurat wtedy, gdy przez megafony podano informację o rozpoczęciu uderzenia na Afganistan. Nieznajomi i znajomi – podawaliśmy sobie ręce. Niektórzy się ściskali. Nie stroniłem od tego gestu. Wszyscy byli wówczas adwokatami tego uderzenia. Mieliśmy wrażenie nie tyle słuszności politycznej, ile bliskości z przywództwem.

Kryzys przywództwa

Tak oto kończy się i umiera era zachodniego przywództwa. Nie ta wielka i chwalebna, ucieleśniona w postaci Reagana, spotykającego się z Janem Pawłem II. Nie ta mniejszego wymiaru, utożsamiana z czasami rządów G.W. Busha czy Clintona. Mając otwartą dla siebie Syrię, Putin mógł pić już pierwszą lampkę szampana. Ale feta na Kremlu wkrótce miała się ziścić z innego powodu.

Minęło lato. Wróciłem ze Stanów do Polski i śledzę już z dystansu to, co dzieje się za oceanem. Kiedy wysłuchałem wystąpienia Donalda Trumpa po ataku Turków na Kurdów, na które dał zielone światło, mówiącego z uśmiechem na twarzy do wiwatującego tłumu na jednym ze swoich wieców, że czasem jest dobrze pozwolić, aby ludzie powalczyli ze sobą i pobawili się w piasku, którego mają tam przecież pod dostatkiem, zdałem sobie sprawę, że niewybredne komentarze nie zdradzają już kryzysu autorytetu. Te prześmiewcze słowa o śmierci i ucieczce tysięcy ludzi, a do tego całkowita dyskredytacja wczorajszych sprzymierzeńców, to już kryzys przywództwa. Chodzi o realną zdradę i brak szacunku dla jednostki. O transakcję, która zwyciężyła nad zasadami.

Przetrącony kręgosłup Zachodu

Ostatnie wydarzenia w Stanach, ujawnione przez whistleblowera, pokazujące jak można wkręcić przywódcę i egzystencjalno-strategiczne potrzeby państwa w młynek partykularnych celów politycznych samego Trumpa, świadczą o przekręceniu kręgosłupa, utrzymującego zachodnią demokrację w postawie stojącej. Smutne, bynajmniej, nie jest tylko to, że w umyśle Trumpa pojawił się pomysł, aby uczynić z prezydenta Zełenskiego gońca złej nowiny wobec swojego oponenta politycznego w wyborach 2020, lecz że w tryby tej gry zaangażowano system administracyjny i większość urzędów. Tak oto powstał nowy loop – wciągający międzynarodowe przywództwo USA w wyborczą grę.

Dobitniej o przetrąceniu kręgosłupa podtrzymującego transatlantycki system wartości politycznych świadczy narracja obronna całej partii Reagana i Lincolna. Nie ma w niej słów, które – adaptowane z Kongresu podczas afery Watergate – pojawiają się pod koniec filmu „All the President’s Men”. Głos i świadectwo senatora McCaina, że prawda i bohaterstwo musi kroczyć przed lojalnością polityczną, odszedł już w zapomnienie. Jak mówi z kolei C. Bernstein, dziennikarz, który niemal pięćdziesiąt lat temu odsłonił kulisy afery Watergate, dzisiaj mamy raczej wojnę z prawdą (war on truth), w którą Trump wciągnął całą partię.

Klientelizm first

Przed tymi wydarzeniami, mając w pamięci przemówienie Trumpa na Placu Krasińskich, w nawiązaniu do Powstania Warszawskiego, można było mieć wiarę, że principia są twarde jak lód, których osobisty interes nie rozkrusza. Słowa o bohaterstwie powstańców, ważne szczególnie dla mnie, nominowanego kiedyś do nagrody Anody-Rodowicza, mogły sugerować, że tam, gdzie chodzi o życie, honor i wolność, wszytko inne jest dopiero na kolejnym miejscu. A jednak klientelizm first uwarunkował egzystencjalnie konieczną asystę Ukrainie. Wolność i niepodległość przestały mieć znaczenie. Nie ma wątpliwości – ujawniona narracja i ustawianie prezydenta Zełenskiego w przedsionku do Gabinetu Owalnego drenowały pamięć sporej części przywódców z naszego regionu o ich drodze do odwiedzin Trumpa w Białym Domu.

Rozbrajana bomba, w postaci zastawionej pułapki qui pro quo przez Trumpa, ujawnia, że za etosem demokracji, sprzedawanym w krajach, którym zależy na bliskich stosunkach z USA, stoi de facto interes konkretnych osób związanych z Trumpem. Przypadek Rudy’ego Gulianiego i jego współpracowników od gazu jest tego niechlubnym przykładem. 

Liczy się transakcja

Ujawniane przy okazji impeachmentu Trumpa zeznania pokazują, że racja stanu w obecnej administracji prezydenta USA jest zastępowana interesem osobistym i finansowym. Można podejrzewać, że to nie principia transatlantyckiego układu warunkują obecność wojsk i pomoc w walce o wolność oraz niepodległość. Tak dzieje się obecnie w Syrii, gdzie pola naftowe są ważniejsze niż ludzie i tak dzieje w przypadku Ukrainy, gdzie pokonanie Bidena jest ważniejsze niż wolność.

Myślenie w kategoriach transakcji zmienia również sens słów Trumpa o Polsce. Baza wojskowa tak, ale „oni [Polacy, przyp. AG] budują dla USA instalację wojskową, za którą zapłacą w stu procentach”. Tak mówi Trump w przeddzień PW44. Dobrze, jeśli nie stoi za tym drugi kanał komunikatów, który szokował wielu urzędników państwowych, przesłuchiwanych w trakcie impeachmentu.

Putin fetuje, gdy słyszy, jak szargane jest imię prezydenta Ukrainy, który – wedle słów Gordona Sondlanda – „loves Trump a**”, gdy kongresmeni amerykańscy powtarzają konspiracyjne teorie na temat Ukrainy, a opinia publiczna w USA nie zapala żadnej świeczki w imię solidarności z tym krajem.

Fetowanie Putina to znak, że kolejne kręgi zachodniego kręgosłupa ulegają skręceniu i cały system podlega powolnej entropii.